/fot. z sieci/
Wszystko,
co ważne w moim życiu najczęściej wydarza się niespodziewanie.
Narodziny i odejścia, spokojne i dobre życiowe „przystanki”
zaplecione w warkocze z wydarzeniami trudnymi. Życie historia, która
pisze się sama. Nagłe zwroty akcji często budzą obawę, ale
przynoszą również nadzieję. Nic nie trwa wiecznie ani ból, ani
radość, ani żal, ani gniew. Świadomość ulotności i
nieprzewidywalności chwili, choć często podszyta żalem,
najczęściej pomaga przetrwać, gdy pojawiają się kolejne
zawirowania. Życie w pełnym spektrum. Takim przyjmuję i za takie
jestem wdzięczna. Na fali chwilowego spokoju dopłynęłam do
miejsca, w którym los oddał sens mojej zupie. Konfrontując się z
ostatnim Bożym Narodzeniem, ugotowałam kulinarnie wybitny barszcz
wigilijny,któremu zabrakło intencji. Obiektywnie najlepiej
ugotowany barszcz czerwony, nie miał sensu nieprzyprawiony miłością,
którą wkładałam w każdą zupę gotowaną dla Oli. Uznałam, że
skoro tak ma już być, to niech tak będzie. Zupy dla nikogo już
gotować nie chcę i nie będę.
Minęło
pięć miesięcy i kilka dni temu nagle poważnie zaniemogła moja
schorowana już mocno mama. Wycieńczony wieloletnią chorobą
organizm odmówił „współpracy” i na każdą próbę opatrzoną
pobożnym życzeniem „musisz coś zjeść” albo przynajmniej się
napij „krzyczał: a właśnie, że nie muszę” I wtedy w mojej
głowie pojawiła się myśl, wspomnienie rodzinnej historii o tym,
jak babcia uratowała śmiertelnie choremu dziadkowi życie, gotując
bulion. Codziennie, przez wiele godzin z wiarą, że to pomoże,
celebrowała gotowanie zupy. Codziennie tę zupę zanosiła do
szpitala i codziennie po kryjomu powolutku z należytą uwagą
karmiła dziadka, z którym lekarskie „szkiełko i oko” kazało
jej się pożegnać. „Cudowny ozdrowieniec” dożył późnej
starości a dzisiaj ja,wieloletnia wegetarianka, pędzę do
zaprzyjaźnionej sprzedawczyni po „wiejską kurę od baby” i
celebruję z intencją. Gotuję zupę i nie jestem nad tym garnkiem
sama. Zupełnie oderwana na wiele lat od korzeni, nagle doświadczam
„uziemienia”. Przenoszę jakąś historię, doświadczam tej
samej wiary, nadziei i najszczerszych intencji. Skupiona na sztuce
kulinarnej, nie myślę o tym, że się boję. Pachnie a ja przez
wiele godzin,dokładając kolejne składniki, układam rozsypane od
wielu lat puzzle w sobie. Ta zupa ma sens jak żadna inna. Malutką
łyżeczką, powolutku karmię mamę, a tego, co przy tym czuję, w
wystarczający sposób opisać nie potrafię. Nad tym pachnącym
ziołami garnkiem, poczułam miłość i wdzięczność za bycie
częścią szerszej historii. Częścią historii, w której relacje
często były trudne,w której los bywał okrutny, ale właśnie taka
ona jest. Nieważne, czy ta zupa ostatecznie pomoże na schorowany
żołądek, ona zmieniając moją perspektywę, zupełnie zmieniła
to, jak dzisiaj widzę swoje korzenie. Jest Dzień Dziecka i dzisiaj
nie jest to dzień dla Oli. To mój dzień z mamą i babcią a Ola?
Dostała taki sam znicz jak jej prababcia Stefcia, obie z
podziękowaniem za to, że były w moim życiu.
Każda
inaczej i każda „po coś”.
Dzielę
się tą historią dlatego, że wiele razy zdarzało mi się
pomyśleć, że coś po śmierci Oli nie będzie już miało sensu, a
tak nie jest. Odbudowywana tożsamość przynosi zupełnie nowe
odkrycia i nigdy nie wiadomo, co będzie za kolejną górką, jeżeli
tylko odważę się tam pójść bez własnych „założeń”
Zapraszam do rozmowy grupa na fb https://www.facebook.com/groups/649537065904161?locale=p
