To wcale nie było takie „kolorowe”, relacja matki z dorastającą, niezależnie myślącą córką, nigdy nie jest relacją usłaną różami.
Budowanie więzi, w okresie buntu i poszukiwania własnej drogi, przez dziecko, jest chyba jednym z najtrudniejszych doświadczeń dla rodzica.
„Agata! Nie możesz mnie zamknąć w piwnicy, tylko z tego powodu, że Ty się boisz...”
Zdanie Oli, które towarzyszyło mi, przez wiele lat jej dorastania i dziwnego, wręcz irracjonalnego pędu do pełnoletności.
Z jednej strony wiedziałam, że ma rację, z drugiej wierzyłam, że moje doświadczenie jest większe i powinna brać je pod uwagę, przy podejmowaniu decyzji.
Wiedziałam, że dziecko wychowujemy dla świata, nie dla siebie i dlatego postawiłam na jej samodzielność i niezależne myślenie - jako podstawę wychowania. Bardzo szybko przekonałam się, że to co uważałam, za jej atut, wtedy gdy była młodsza, paradoksalnie zaczęło „uderzać” we mnie.
„Zęby dyskusyjne” u dziesięciolatki są rozkoszne, ale już u siedemnastolatki mogą boleśnie kąsać.
Pamiętam pierwsze ostre dyskusje, w trakcie których zdałam sobie sprawę, że ona ma już własny świat, własne zdanie i nie jestem już „królową” w jej życiu. Wiedziałam, że niczego od nikogo, nie przyjmie a priori, ale nie przewidziałam, że w grupie „ od nikogo” będę również ja.
To nie jest łatwe, nie było też łatwe dla mnie.
Dzisiaj, patrząc z perspektywy myślę, że właśnie wtedy, dostałam najcenniejszą lekcję od dziecka.
Wtedy dotarło do mnie, czym jest bezwarunkowa miłość matki.
Mogłam wtedy pójść z nią na wojnę, co najprawdopodobniej skończyłoby się zerwaniem, albo przynajmniej znacznym ochłodzeniem stosunków, a ona i tak pobiegłaby w swoją stronę, przeżyła życie, tak albo inaczej, z tą tylko różnicą, że beze mnie.
To nie sztuka stanąć przy dziecku, wtedy jak można się nim pochwalić, jak jest idealne, jak osiąga swoje szczyty, zdobywa nagrody, realizuje nasze marzenia, gdy wygląda jak aniołeczek w białych podkolanówkach i z kokardą we włosach – to nie jest sztuka.
Dzisiaj już to wiem i to wiem na pewno. Największym wyzwaniem macierzyństwa jest stawanie za plecami dziecka, wtedy gdy jest mu źle, jak płacze i wtedy, gdy nagle świat wydaje się obracać przeciwko niemu.
I nawet wtedy, gdy to dziecko, niczym jeż zwinięty w kłębek, nie daje do siebie podejść.
Trwanie zawsze po to, żeby mieć pewność, że jak już zrobi się ciemno, albo źle to ono przyjdzie zawsze i powie, nawet najtrudniejszą swoją prawdę. Bo kochać dziecko, to dawać siebie, a nie oczekiwać czegokolwiek, dzieci to nie nasza własność i nic nie muszą, żeby spełniać nasze oczekiwania.
Wielu z was pyta o moją relację z Olą, mówicie że wspaniała, że dobra, że piękna.....
To prawda, nasze wspólne dziewiętnaście lat, to najwspanialszy okres w moim życiu, ale to było normalne, realne życie, nie instagramowa historia na pokaz. A życie jest wielokolorowe czasami z przewagą czerni. „Wielkość” naszej relacji wynikała z tego, że w każdej z tych barw, zawsze i wszędzie, nawet mając odmienne zdanie, byłyśmy razem i umiałyśmy rozmawiać, nawet o tym co najtrudniejsze. Wyznawałyśmy te same wartości: wolność, tolerancję, sprawiedliwość i stawanie po stronie słabszych, nie oglądając się na własne korzyści. Umiałyśmy się kłócić i przepraszać, ale przede wszystkim umiałyśmy się kochać, nawet miłością trudną.
Tak to wyglądało, albo: „Może Ci się tylko wydawało Agata!”
To zaledwie czubek góry lodowej, w temacie macierzyństwa i relacji z córką. Temat tym razem wywołaliście wy, a ja spróbowałam go „dotknąć”.
Opowiedzcie o swoim macierzyństwie, serdecznie zapraszam
https://www.facebook.com/groups/649537065904161/?epa=SEARCH_BOX

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.