piątek, 10 lipca 2020

SZKODA ŻYCIA CZŁOWIEKU!


Pies sąsiada zrobił kupę na klatce! Pani mu powie!

Ludzie wyrzucają resztki jedzenia przez okno, znalazłem na parapecie kawałki słoniny! - Pani coś z tym zrobi!

Ile można mieć samochodów? Nie ma miejsca na parkingu, a ten.... już trzecie auto stawia! - Pani mu zabroni!

Ktoś napluł w windzie, dozorca nie posprzątał!- zabierze mu Pani premię! (tę której nie ma)

Czemu nie kosicie?

Po co kosicie, skoro jest susza?

Sąsiad zalewa mi mieszkanie, niech przyjedzie pogotowie o 23.00 – za trzy dni, bo ja w innym terminie nie mogę!

Do mnie pogotowie awaryjne w ogóle nie wejdzie! To moja własność, ja tu decyduję!

Ja tu jestem właścicielem! Super właścicielem!

Za głośno!

Za cicho!

Sąsiadka w klapkach po panelach chodzi i słychać!

Sąsiad wodę w toalecie spuszcza po 22.00

Ile można robić remont? Co on tam robi? Po co mu to? - Pani pójdzie! Pani sprawdzi!

Załóż monitoring!

Nigdy w życiu! Nie zgodzę się na monitoring, nie żyjemy w big bratherze!

Ja nie proszę, ja żądam!

Mnie się należy! Ja mam prawo!

Napisz! Napisz! Napisz!

Ogłoszenie, zawiadomienie, ostrzeżenie.

A najlepiej wszystko naraz...

W grupach skupiających osoby w żałobie, często pada pytanie: Jak sobie radzicie?

Jak idzie wykonanie najprostszych czynności?

Odpowiedź jest prosta – nie idzie.

Po prostu nie idzie i już.

Przez miesiąc leżałam na łóżku, w tym samym dresie i gdyby nie konieczność wyjścia z psem, to nawet bym nie wstawała. Najpierw nie jadłam, potem jadłam za dużo. Płakałam, spałam, nie sprzątałam, robiłam najprostsze zakupy w jednym sklepie hurtem, nawet nie prałam. Na okrągło oglądałam filmy Oli, z Olą, o Oli, potem zdjęcia, muzyka i od nowa.

Po miesiącu musiałam wrócić do pracy.

Jak już pisałam, chleb sam do mojego domu nie przychodził nigdy, widać nie chciał – albo nie mógł, zawsze trzeba było na niego zarobić.

Był okres przedświąteczny, co czyniło cała sytuację jeszcze trudniejszą. Wtedy myślałam, że jest to dla mnie, mimo wszystko, koło ratunkowe. Musiałam się fizycznie pozbierać na tyle, żeby wyjść do biura. Ubrać, umyć, skupić na pracy.... Zdobywałam wtedy Everest, ale z każdym dniem było łatwiej. Wracałam do obowiązków, które trzeba było wykonać. Szło mi raz lepiej, raz gorzej, ale w końcu udało się „wrócić” na tyle, że mogłam już w miarę normalnie pracować i robić to czego się ode mnie wymaga.

Zawsze pracę traktowałam poważnie, angażowałam się, czasami nawet przesadnie, ale uważałam że tak trzeba. Jaka ważna i poważna ta praca, jaka potrzebna, świat się zawali jak nie przyjdę, spóźnię się, albo niewystarczająco zaangażuję!

Bardzo lubimy czuć się niezastąpieni.

Dzisiaj już mogę bez wysiłku wstać rano, ubrać się i wyjść. Mój dom nie przypomina już cygańskiego taboru, robię zakupy, opiekuję się Zoranem, zwracam uwagę na to ile i co jem, staram się nie marnować czasu, można by powiedzieć – wracam do żywych...

Wracam, w mojej ocenie, w codziennych czynnościach wracam, bo nie ma innego wyjścia, chcąc żyć dalej, ale ….

Odbierając w poniedziałkowy poranek wiadomości, o treści, od której zaczęłam ten post, myślę sobie coraz częściej, że świat zwariował. Że też, ludziom nie szkoda życia na takie bzdury. Że większości „góra z dołem „ zupełnie się już pomieszała i przestali odróżniać, to co ważne. A życie jest takie krótkie, takie kruche, takie ulotne. Świat wkoło taki piękny, uwagę można skupić, z pożytkiem dla siebie i innych na tylu różnych rzeczach. Odrobina życzliwości wobec drugiego człowieka, załatwiłaby, prawie wszystkie te „problemy”.

Więc na pytanie: Z czym dzisiaj sobie nie radzę? Śmiało mogę odpowiedzieć, że śmierć przewartościowała w mojej głowie wszystko.

I dlatego dzisiaj, najbardziej nie radzę sobie z ludzką głupotą ( nie mylić z niewiedzą) , z nachalną, rozkrzyczaną, roszczeniową wszechobecną głupotą. Nie ma we mnie już nawet odrobiny tolerancji, dla marnowania życia, na wszystkie „gównoburze”, dopisywanie sprawom błahym i nic nie wartym, jakiejkolwiek rangi.

Nie można tracić życia, na tak bezsensowne rzeczy, więc pewnie,  po 25 latach przyjdzie się w końcu pożegnać.

Pożegnać bez specjalnego żalu, ponieważ nie sądzę, żeby mi to samo przeszło, jak katar. I chyba nawet bym tego nie chciała.


Może komuś, po śmierci bliskiej osoby, też coś się przewartościowało?

Zapraszam do rozmowy 

https://www.facebook.com/groups/649537065904161/?epa=SEARCH_BOX





4 komentarze:

  1. Nie mam tak traumatycznego doświadczenia, Śmierć dziecka, spada jak kara, niezasłużona zła premia. Boje się śmierci, ale nie swojej, śmierci bliskich. Dlatego tak często rozmawiam z ludźmi, by nie przegapić tego momentu...

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie umiem sobie wyobrazić jak bardzo świat staje do góry nogami kiedy tracisz dziecko. Obserwowałam wiele moich rówieśnic, które traumatycznie podchodziły także do tego faktu, że ich latorośl wyprowadziło się i zaczęło samodzielny byt. W relacjach z drugim człowiekiem zapominamy o jednym,żę nie ilość czasu spędzanego razem jest ważna. Ważna jest jego jakość. Czytając Twoje wspomnienia związane z Olą mam wrażenie, że akurat Wam obu udało się wykorzystać tę okazję do zbudowania pięknych relacji, wspaniałej bliskości. Żadna śmierć tego nie zmieniła, bo Wy nadal jesteście blisko. Może już nie fizycznie, ale nadal odczuwalnie. Agato..podjęłaś wysiłek przejścia przez żałobę: od rozpaczy, przez otępienie aż po względną równowagę. Żyjesz z pozoru zwyczajnie a jednak "głębiej" niż inni . Już nie zajmujesz się powierzchniowym szlamem i gównoburzami - szkoda na to czasu. Żyjesz bardziej, prawdziwiej pełniej, bo jesteś bogatsza o Olę, którą masz w sercu. Od syndromu pustego gniazda gorsze jest gniazdo zasrane jakimiś konfliktami.

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.