Od niedawna, mogę już ze spokojem, przeczytać swoje wcześniejsze wpisy na blogu. Mogę delikatnie dotknąć i przyjrzeć się własnej żałobie, z takiej perspektywy, z jakiej przyglądamy się świeżo zabliźnionej ranie.
Czy dowiaduję się czegoś nowego?
Czy jest mi to potrzebne?
Uważam, że tak. „Dotykając” własnych przeżyć spokojnie, w sposób racjonalny, widzę więcej a refleksje przychodzą same. Jest ich wiele, ale jedna wydaje mi się szczególnie ważna. Przez prawie dwa lata, szukałam sposobu na znieczulenie bólu. Śmierć Oli dosłownie i w przenośni, przewróciła mnie na ziemię i odebrała oddech. Ból fizyczny i psychiczny był nie do opisania słowami. Jedyne czego chciałam, to żeby przynajmniej na chwilę przestało boleć. Niczego więcej, z tego początkowego okresu nie pamiętam. Histeryczne poszukiwanie sposobu, żeby poczuć odrobinę ulgi i spróbować wstać..... Napisałam wtedy, że szukam znieczulenia.... Jak zapewne, większość z was wie, nie brałam leków. Nie dlatego, że widzę w tym coś złego, uważam, że wszystko co może pomóc, jeżeli tylko uznamy że to metoda dla nas, jest dobre. Jeżeli jakikolwiek sposób wydaje się nam tym, którego potrzebujemy, to należy go spróbować. Ja nie chciałam. Po pierwsze bałam się, że tylko odłożą w czasie, to co nieuniknione. Przecież nie będę mogła brać ich do końca życia, a gdyby pomagały doraźnie, to zabrakłoby mi odwagi, żeby chcieć je odstawić. Po drugie, tak naprawdę, zupełnie nie wierzyłam w ich zbawienną moc. Po trzecie wydawało mi się, że musi być inny sposób. Nadmierne sięganie po tabletki „na wszystko”, w dzisiejszym świecie, zawsze budziło mój wewnętrzny sprzeciw. Nie ma plasterka na żałobę, nie ma leku na stratę, nie kupisz maści, żeby uleczyć duszę, której połową było Twoje dziecko. W przeżywaniu, nie ma drogi na skróty, nie możesz założyć, że za miesiąc, pół roku, rok samo przejdzie. Czas sam, też nie działa na naszą korzyść. Powiedzenie daj: sobie czas, ma sens o tyle, o ile nie czekamy biernie aż „samo przejdzie”. Dzisiaj wydaje mi się, że idąc wtedy, za swoim wewnętrznym głosem, zrobiłam dobrze. Przeżyłam żałobę. Uczciwie krok po kroku, wypłakałam każdą łzę, która była do wypłakania, wykrzyczałam żal i gniew, który przychodził. Nauczyłam się nie bać emocji, które wyskakiwały w najmniej spodziewanych momentach. Wszystkie sposoby, które tak skrzętnie zbierałam, w mojej dzisiejszej ocenie, nie są sposobami na znieczulenie bólu, tylko na jego łagodniejsze przeżycie. Przekonałam się jeszcze o jednym, jesteśmy silniejsi niż nam się wydaje, możemy unieść znacznie więcej, niż byśmy się spodziewali. Dlatego nie trzeba bać się emocji, nie trzeba na siłę ich chować, ani wypierać, bo schowane „wywalają” ze zdwojoną siłą. Trzeba sobie pozwolić na wszystko co przychodzi.
Pamiętam swoją radość w dniu, w którym Ola przyszła na świat, nikt nie wpadłby wtedy, na pomysł, żeby mi powiedzieć, że za bardzo się cieszę, albo za dużo uśmiecham. Dlaczego zatem miałabym chcieć leczyć swoje łzy?
Opowiedzcie o swoim płaczu, smutku, gniewie.....
Zapraszam do rozmowy https://www.facebook.com/groups/649537065904161
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.