Zapominam...
Zapominam
Cię, odchodzisz
powolutku. Wspomnienia blakną, zdjęcia tracą dawną energię i
stają się "martwe". Nie przywołują już zapachów,
dźwięków i nastrojów. Patrząc na nie, coraz trudniej przychodzi
mi odnalezienie w sercu ich „żywych” odpowiedników. Nie
powodują płaczu, ale nie wywołują również uśmiechu. Jak stary
urwany w połowie film, oglądany wiele razy, niczego nowego już nie
przyniesie. Bywa powodem refleksji nad własnym życiem, ale nie
dotyka zbyt mocno. Od pewnego czasu najczęstszą moją emocją jest
spokój.
Przyglądam
mu się uważnie, zastanawiam się na tym, czy może być trwały i
staram się go ochronić.
Tak
chyba ostatecznie wygląda akceptacja.
W
ten sposób po raz kolejny żegnam się z Tobą, pozwalając Ci
odejść.
Ceną
za resztę mojego życia w pogodzeniu z losem jest zgoda na odejście
od urny.
Tym
razem znacznie dalej i w zgodzie z prawdą. Moja prawda dzisiaj to
prawda o zapominaniu i prawda o zgodzie na ulotność. Prawda o
przemijaniu i prawda o tym, że przeszłość jest martwa, a życie w
niej boleśnie okrada mnie z teraźniejszości.
Niebawem
minie pięć lat, których większą część oddałam żałobie. To
był czas mojej największej życiowej zmiany, największa i
najdroższa lekcja, jaką w życiu odrobiłam. Czas odkrywania
własnego cienia i prawdy nie tylko o tym, co bezpieczne i wygodne,
czas poszukiwania i odnajdywania odpowiedzi, czas burzenia i
budowania na nowo, czas buntu i pogodzenia.
Pięć
lat temu zadałam pytanie: „Co dalej?”
Czy
znalazłam odpowiedź?
Wiem,
kim jestem i kim nie jestem, wiem, czego chcę w życiu i na co już
nigdy sobie nie pozwolę, wiem którą ścieżką chciałabym pójść,
wierząc, że to właściwy wybór. Przestrzeń, którą otwarła we
mnie Pani Hydra, przyniosła świadomość własnych możliwości i
ograniczeń, a przede wszystkim pokazała mi, czym
jest moc w człowieku. Po doświadczeniach ostatnich lat jestem
przekonana o tym, że rodzimy się kompletni. Wyposażeni we
wszystko, co do życia jest potrzebne. Mamy w sobie siłę
o istnieniu, której, przez większą część życia najczęściej
nie mamy pojęcia. Ja o tej potędze we mnie i o tym, że jak się
człowiek uprze, to z najcięższej sytuacji wyjdzie o własnych
siłach, nigdy wcześniej nie myślałam. Z tą świadomością i z
przekonaniem, że najgorszy dzień w życiu mam już za sobą, z całą
wiedzą, w którą wyposażyła mnie żałoba nieśmiało, ale ufnie
patrzę przed siebie. Wiem, że tej reszty życia nie
chcę opierać na byciu „aniołkową mamą”.
Nie chcę, żeby jedynym faktem, z którym ktokolwiek będzie mnie
łączył, był fakt, że umarło moje dziecko. Z tej śmierci
urodził się zupełnie nowy człowiek i niech mu będzie dane
zapracować na inną niż traumatyczne macierzyństwo stronę swojej
tożsamości. Ostatnio zdałam sobie sprawę, że wszystkie potrzebne
do tego „narzędzia” i wiedzę już mam, doszłam do momentu, w
którym jestem już na to gotowa i tylko ode mnie zależy czy dopiszę
zupełnie inną część swojej historii. Odzyskanie
poczucia sprawczości w
życiu to był ostatni puzzel tej układanki. Żałoba nauczyła mnie
płynąć z prądem, ale brak oporu to nie jest to samo, co
zaniechanie jakiegokolwiek działania. Prosiłam wszystkich Bogów,
jakich świat wymyślił o pomoc, do czasu aż dotarło do mnie, że
przecież mam już wszystko, co jest potrzebne i tylko ja mogę
zdecydować, co z tym zrobię. Stoję wyposażona w tak dużo i na co
jeszcze czekam?
Myślę,
że dzisiejszy wpis jest jednym z ostatnich na tym blogu i pora na
zadanie kolejnego pytania: „Co dalej?”
ale jest
to już zupełnie inne pytanie.
