Nigdy bym tego nie zrobiła.
Nigdy tak bym się nie zachowała.
Nigdy nie wyzdrowieję.
Mój smutek nigdy się nie skończy.
Moja żałoba nigdy nie minie....
W trakcie rozmów, z osobami głęboko przeżywającymi stratę, to ostatnie zdanie, pojawia się bardzo często.
Wiem jak to jest, też byłam „ w tym miejscu”. Wydawało mi się, że rozpacz mnie zabije, że nie przeżyję, ciągle powracającego: smutku, żalu, złości. Byłam przekonana, że to się nigdy nie skończy.
Dzisiaj myślę, że „nigdy”, podobnie jak „zawsze”, nie istnieje. To tylko stan naszego umysłu.
Wiemy o sobie tyle, na ile nas sprawdzono, to bardzo mądra sentencja. Nie wiemy dokąd doszlibyśmy, gdybyśmy podjęli próbę zmierzenia się z samym sobą. Założenie „nigdy” na samym początku drogi, skutecznie nam tę drogę zamyka. Przychodzi mi na myśl Martyna Wojciechowska, która po wypadku samochodowym i poważnym urazie kręgosłupa, usłyszała, że już nie wróci do pełnej sprawności. Nigdy! Ona tego nigdy nie przyjęła, to nie było jej „nigdy”. Szukała drogi i skutecznie ją realizowała, nie chcąc oddać reszty życia walkowerem. Po tym urazie, dzięki swojej determinacji i katorżniczej pracy, zdobyła Koronę Ziemi. Praca, upór i wiara w sukces to jedno, ale najważniejsza moim zdaniem, była ta pierwsza podjęta decyzja, deal z samą sobą, Wyjdę z tego, może jeszcze nie wiem jak i nie wiem, czy na pewno, ale zrobię wszystko, żeby to się udało. Krok po kroku, upadając i wstając tyle razy, ile będzie trzeba.
Podobnie jest z żałobą, jeżeli na początku tej drogi, założymy „nigdy” to tak się stanie, bo z żałoby nikt za nas nie wyjdzie, nikt nie przeżyje i nie znajdzie rozwiązania. Czy może się nie udać? Myślę, że może, ale to nie są zawody, to jest układanie każdego dnia na nowo, godzina po godzinie, tu i teraz. To nie są zawody, tutaj przegrywa się resztę swojego życia, tylko wtedy, gdy sami uwierzymy, że istnieje „nigdy”.
Dopowiem jeszcze zdanie do mojego wczorajszego wpisu.
Zabliźnianie, to nie jest zapominanie. To nie jest chęć wymazania przeszłości. Nie można zapomnieć swojego dziecka, nie można przestać być mamą, ani przestać kochać. Zawsze będą istniały sytuacje, chwile, nagłe błyski wspomnień, które dotkną boleśnie, ale to nie jest tożsame ze świadomym „oraniem” swoich emocji, przywołując to co bolesne. W dużej mierze, od nas samych zależy, na jakich wspomnieniach skupimy naszą uwagę, w jaki sposób pokierujemy strumieniem myśli.
Pamiętam zupę dyniową, o której już tutaj pisałam. Ulubione danie Oli. Bałam się ją ugotować zgodnie ze swoim przepisem, zakładając że zaboli. W końcu podjęłam tę próbę. Czy płakałam? Oczywiście, że tak, ale gdy fala smutku przepłynęła, to zaczęłam świadomie sięgać do dobrych wspomnień, do niekończących się rozmów przy stole, do jej uśmiechu i słodkiej miny, gdy rzucała zdanie: „Dynie już są Agata, zupę ugotujesz?”
Te dobre, ciepłe obrazy już mnie nie bolą, przestałam się ich bać. A co gdy się rozpłaczę? No to się rozpłaczę tu i teraz a nie „zawsze”.
Zapraszam do rozmowy grupa na fb https://www.facebook.com/groups/649537065904161
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.