Wcześniej czy później, przyjdzie dzień, w którym musisz zmierzyć się z tym, co się stało.
Zostałeś tutaj, ciągle żyjesz, a świat nie chce stanąć i rozpaczać razem z tobą. Ludzie rozchodzą się do swojego życia, pracują, cieszą się, bawią. Ktoś się zaręczył, komuś urodzi się dziecko, ktoś ma nową pracę, ktoś się zakochał..... A tobie, przed oczami staje, Rzym na Campo di Fiori, po spaleniu Giordano Bruno.
„
A
ledwo płomień przygasnął,
Znów pełne były tawerny,
Kosze
oliwek i cytryn
Nieśli przekupnie na głowach.
...” / Cz. Miłosz/
Wiesz już, że ty też musisz „odejść” z Campo di Fiori i wrócić do żywych.
Proza życia zmusi cię, do wykonania najpierw tych najprostszych, potem coraz trudniejszych czynności. Musisz kupić chleb, musisz zapłacić rachunki, musisz wrócić do pracy..... musisz, musisz, musisz......To trudne, bardzo trudne. Ciężko skupić uwagę i „wrócić” myślami do realnego świata. Ale powolutku, dzień po dniu, krok po kroku wracasz.....
Nieważne ile masz lat i jakie doświadczenie życiowe, jeżeli wcześniej, nie przeżyłeś takiej tragedii, to nie masz w głowie, gotowego schematu, jak sobie pomóc.
W tym miejscu ja zaczęłam szukać odpowiedzi, co mogłoby podziałać jak środek przeciwbólowy, dla duszy.
Wiara? - nie dla mnie, ja w dniu śmierci Oli obraziłam się na Pana Boga.
Praca? - może gdyby była inna, pożyteczna i sensowna.....
Leki ? – nie istnieją tabletki na szczęście.
Terapia ? - nie chcę, żeby ktoś na siłę utrzymywał moją „normalność”, nie pozwalając popłynąć tam, gdzie zaniesie mnie to doświadczenie.
Alkohol ? Inne używki? - trudno udawać, że nie przychodzą człowiekowi do głowy takie pomysły – to też nie moja bajka.
Tak mijały dni, a ja szukałam sposobu.
Ola, zawsze mówiła, że jak czegoś nie wiesz i szukasz odpowiedzi, to zwolnij i popatrz na znaki. Odpowiedź na wszystkie pytania znajdziesz w sobie, patrząc na świat.
Wracam w zimowy wieczór ulicą, którą od wielu lat przechodziłam bardzo często.. Moją uwagę zwraca szklana witryna, za którą widać ciepłe światło, rozmawiających ludzi, książki, obrazy.....Miejsce jak z bajki.. Myślę, w pierwszej chwili, bardzo sympatyczna kawiarnia, może czytelnia....
Wracam i znowu ten sam obrazek.
Postanawiam podjeść bliżej... Zaglądam do środka i czuję dziwny spokój. Czytam szyld: Wspólnota Buddyjska....
Jestem bardzo zdziwiona, nigdy wcześniej, nie zwróciłam uwagi. Może to nowe miejsce? Okazuje się że jest tam od 12 lat......
Odchodzę, ale atmosfera tej chwili, wraca jak bumerang.
Postanawiam poszukać informacji i decyduję się zapytać, czy mogę przyjść i przyjrzeć się temu co robią. Szczerze opisuję swoją sytuację i pytam, czy mogę spróbować medytacji. Mam ukrytą nadzieję, że to może być sposób na uporządkowanie chaosu w mojej głowie.
Dostaję bardzo szybką odpowiedź, że zapraszają, że w każdej chwili mogę przyjść i w każdej chwili wyjść, biorąc z tego co oferują, tyle ile będzie mi potrzebne. Odpisuje mi dziewczyna, która straciła siostrę i przez ostatnie 12 lat jest świadkiem żałoby swojej matki.
Już wiem, że muszę spróbować. Buddyzm jako filozofia, medytacja jako technika umysłu zawsze mnie interesowały i wprawdzie bardzo onieśmielona, ale decyduję się spróbować.
Idę, a po przejściu progu wspólnoty, po raz pierwszy od dwóch miesięcy czuję spokój.
Cisza, równowaga, empatia, akceptacja, pokora, wiedza, mądrość, takimi słowami można w skrócie określić to czego tam doświadczyłam. Spędziłam tam dwie godziny, pierwsze dwie godziny, w czasie których, pierwszy raz od śmierci Oli, poczułam się lepiej.
Tak zaczęła się moja „terapia buddyjska”. Dużo czytam, rozmyślam, próbuję medytować i znajduję spokój. A świat w głowie rodzi się na nowo. Zupełnie inny niż ten, który znałam....
Jak zwykle miała Ola rację, czytaj znaki......
Gdyby ktoś zechciał się podzielić swoim doświadczeniem w radzeniu sobie z traumą to zachęcam do rozmowy...

I weszłam na Twojego bloga. Tak jak Ci wczoraj napisałam, ja też straciłam... Moje dzieci nigdy się nie urodziły, bo za każdym razem dochodzi do poronienia. Od lat, jak Ty szukam sposobu na siebie. Od lat ćwiczę jogę i medytuję. Uczę też jogi. Dużo piszę i wydałam książkę.Trzeba żyć. Ale taki dzień jak dziś, wszystkie daty, które pamiętam i będą zawsze że mną. No i brak grobu, gdzie mogłabym powspominać. Używki, nie dla mnie. Terapia, nie działa. Jakoś sobie radzę. Ty przeżywasz jeszcze gorszą traumę, Twoja córka była tyle lat w Twoim życiu. Bardzo mocno Cię ściskam, trzymam kciuki i pisz. Buddyzm powiadasz, chyba mogę Ci pomóc 😉 Sama mocno się zagłębiam w jego poznanie.
OdpowiedzUsuń"Czytaj znaki" - czym innym mogła być Twoja dzisiejsza wiadomość?.... Dziękuję, że przystanęłaś, dziękuję, że się podzieliłaś i dziękuję, że mogę zajrzeć do twojego świata.. Straty współczuję ogromnie, Ból jest niemierzalny, Twój dla Ciebie jest największy, mój będzie dla mnie. Myślę, ze cierpimy obie tak samo.
OdpowiedzUsuńDroga Pani Agato,
OdpowiedzUsuńDopiero dzisiaj zobaczyłem Pani bloga. Ktoś mi podesłał informację, że coś takiego powstało. Z Olą znałem się przez ponad 5 lat. Wiem, niewiele, ale zawsze się dogadywaliśmy. Jej upór nigdy nie pozwolił na to, żeby się ode mnie odwróciła, pomimo moich wad i ucieczki od problemów. Tak, moim sposobem na radzenie sobie z przeciwnościami było najgłupsze z możliwych - obrazić się. Jak coś mi nie pasowało to po prostu robiłem w tył zwrot i już mnie nie było, a nawet kilka dni potrafiłem się nie odzywać. A Ola nic sobie z tego nie robiła. Dawała mi tyle czasu, ile potrzebowałem. A później normalnie ze mną potrafiła rozmawiać. Żartowała sobie (czasami bardziej serio) z moich zagrywek, ale nigdy nie powiedziała dość.
Poznaliśmy się tak na prawdę to na rajdzie, ale wtedy udawałem strasznego ważniaka i nawet jej nie zauważyłem. Chociaż jako jedna z pierwszych od razu przeszła do mnie na ty. Pierwsza nasza rozmowa odbyła się na koncercie Buriatów w Klubie Garnizonowym, pamiętam dokładnie datę, która zostanie ze mną do końca - 21 października 2014 roku. Bawiliśmy się wtedy niesamowicie. Wygłupy, śmiechy i żarty nie miały końca. Wtedy też powstało pierwsze nasze wspólne zdjęcie, na które mogę patrzeć cały czas i tak też robię.
Nasza znajomość była jak sinusoida. Czasami bardzo energiczna i burzliwa rozmowa. A czasami długo, długo nic. Tak też było w ostatnich miesiącach. Ostatni raz na żywo widziałem się z Nią dosyć dawno. Czasami były jakieś wiadomości, a tak to raczej cisza. Aż do tego okropnego wieczora. Oglądałem wtedy z dziewczyną jakiś film i zauważyłem, że napisała Pani wiadomość. Jako że jestem wpół administratorem strony Meander Pwemat i Skała, mogłem ją przeczytać. I wtedy wszystko zamarło. Nie wiedziałem, jak zareagować. Moja dziewczyna zauważyła, że coś jest nie tak, zerknęła mi przez ramię albo ja jej pokazałem (nie pamiętam i chciał bym w ogóle tego pamiętać). Ja nie wiedziałem co robić. Zamarłem i nie mogłem się otrząsnąć. Cały czas wmawiałem sobie, że to jakiś głupi i niestosowny żart (czasami mam nadal taką nadzieję, że Ona po prostu gdzieś wyjechała). Dominika zadzwoniła do Olgi, żeby ją o tym powiadomić. Po dłuższej chwili, odprowadziłem Dominikę do domu, a zaraz po tym zadzwoniłem do Pana Piotra (on nie przeczytał tej wiadomości, gdyż dopiero dotarł do domu po pracy i nie miał, kiedy sprawdzić tego). Wypowiedziałem tak na prawdę może 3 zdania, ale cała ponad 10 minutowa rozmowa, bardziej była ciszą, gdyż nie byłem w stanie tego z siebie wydusić. Potem zadzwoniłem do jeszcze jednej bliskiej przyjaciółki, która także chodziła z Olą do gimnazjum. Do większej liczby osób nie miałem numerów, a poza tym nie był bym w stanie tego nikomu więcej powiedzieć...
Od tamtej pory stałem się wrakiem człowieka. Pierwszy raz straciłem kogoś bliskiego. A na dodatek w tak młodym wieku. Do końca stycznia tego roku, póki pracowałem to w żaden sposób nie potrafiłem się z tego wydostać - z pułapki myśli. Aby ciągle nie rozmyślać nad tym to pracowałem na 2,5 etatu. Jako że jedna z moich prac polegała na transporcie aut po całej Polsce to spałem tylko w środkach komunikacji zbiorowej. Po 2-3 godziny na dobę najczęściej w pociągach albo autobusach. A reszta to była praca. Wiem, że słowa "bezpieczeństwo" w tym wszystkim w ogóle nie było, ale po prostu nie mogłem wytrzymać w domu. Samo przebywanie w nim po to, żeby zadbać o higienę to już było za dużo. Kolejne myśli się kumulowały. Od lutego już nie miałem pracy, z powodu zbliżającej się operacji. Cały ten czas oczekując na zabieg, spędziłem u psychologa-terapeuty. Pomogło na jakieś dwa tygodnie. Potem jak stanąłem na nogi, zaczęły się kolejne wizyty już u psychologa. To też nie dało satysfakcjonujących rezultatów, zostałem skierowany do psychiatry, na leczenie farmakologiczne. O tamtej pory pojawiła się w pewnym rodzaju stabilizacja. Cały czas mnie to bardzo boli, ale nie zachowuję się jak człowiek na delirce. Dostałem zalecenie, aby więcej rozmawiać z ludźmi, lecz u mnie ciężko ostatnio z nowymi znajomościami. A stare się troszkę zatarły. Z dziewczyną zerwałem, a inni mają przecież swoje życie i zmartwienia (taka była moja logika). Dopóki nie poznałem Klaudii. To moja rehabilitantka. Myślę, że gdyby jej fizjoterapia nie wyszła, została by świetną psychoterapeutką. Dała mi dużo wsparcia, jakiego wtedy nie dał mi nikt. Po prostu potrafiła słuchać, chociaż nie mówiłem zbyt dużo. I tak też mój nałóg w postaci alkoholu, który gdzieś po drodze niestety się pojawił, przerodził się w nałóg sportu. Całe dzieciństwo byłem bardzo aktywny fizycznie. Bardzo dużo dyscyplin trenowałem, w tym także biegi długo dystansowe. A przy okrojonym budżecie po prywatnej operacji, to był najtańszy możliwy wariant powrotu do sportu. Buty i ubrania do biegania miałem, to wystarczyło wyjść i po prostu ruszyć. I robię to już od dobrych 4 miesięcy. Czy pomaga? Troszkę tak, na pewno w sposób wystarczający, alby sobie z tym wszystkim jakoś radzić. Chociaż bardzo często potrafię iść na cmentarz, stać nad grobem Oli i po prostu stać. Czasem jest to 15 minut, bo czas goni, a czasem zdarza się po 3-4 godziny, żeby sobie powspominać stare dobre czasy.
OdpowiedzUsuńMyślę, że dla mnie tym "znakiem" jest sport. Po prostu Ola w ten sposób powiedziała mi, żebym nie siedział tyle, tylko mam ruszyć do przodu.
Pozdrawiam,
Paweł Kanciruk
PS. Przepraszam za dwa komentarze, ale coś mnie natchnęło, a są ograniczenia w długości tekstu.
Witaj
OdpowiedzUsuńBrakuje mi słów, żeby wyrazić wdzięczność, za słowa, które napisałaś Dziękuję za odwagę, za szczerość, za chęć podzielenia się własną perspektywą. Za pamięć o Oli i za to, że zawsze mogła na Ciebie liczyć. Z Tobą dzieliła się miłością do wędrówek, tych bliższych i dalszych, z Tobą czuła się w górach bezpiecznie, Ciebie pytała jak się przygotować, co zabrać, a nawet jak się ubrać przed kolejną wędrówką. Zawsze potem wracała radosna i pełna energii. Zawsze mówiła, że jak człowiekowi jest źle, to trzeba jechać przynajmniej do Wieliczki. Wiem, że to banał jak się mówi, że zmarły chciałby tego lub tamtego, bo tego tak naprawdę nikt nie wie.
Ale, ja jestem przekonana, że gdyby żyła i miała „podać Ci rękę” żeby wyciągnąć z dołka, to „kopnęłaby” Cię bardzo mocno krzycząc przy tym: Idziesz Paweł! Idziesz do życia! Do ludzi! Do swojej przyszłości! Sport to Twoja bajka, wędrówki to Twoja pasja więc nie porzucaj marzeń.
Ja wierzę, że dasz radę, bo ta siła jest w Tobie. I bardzo mocno trzymam za ciebie kciuki i bardzo Ci kibicuję....