piątek, 29 października 2021

JUŻ BYM W KAPCIACH NIE POBIEGŁA.... czyli o wychodzeniu z żałoby

 

Najpierw trzeba przeżyć i „wyżałobić„ tu nie ma miejsca na racjonalne myślenie.

Stratę się odczuwa psychicznie, fizycznie i duchowo.

Nasze reakcje, zachowania, słowa, bardzo często mogą być dla świata niezrozumiałe i szokujące.

Dzisiaj, gdy oglądam się za siebie, jestem przekonana, że pozwolenie sobie na to wszystko, co przychodzi, było chyba jedyną dobrą drogą. Bardzo trudną, ale właściwą.

Na szczęście nikt nie wpadł na pomysł, żeby mnie przed czymkolwiek powstrzymywać. Bliscy, którzy mnie znają, wiedzieli, że to daremne, a dalsi znajomi najprawdopodobniej, myśląc że zwariowałam, pewnie z obawy, trzymali bezpieczny dystans.

Pamiętam pierwsze dni po pogrzebie, gdy zerwał się wiatr i zaczął padać śnieg, w głowie miałam jedną myśl, że zgasną znicze a Ola boi się ciemności. Od tego dnia przez rok wszyscy pilnowali, żeby na grobie zawsze płonęło światełko.

Pamiętam dzień, gdy ogłoszono, że zostało kilka godzin do zamknięcia bram cmentarzy z powodu pandemii.

To było dokładnie rok temu, przez całe miasto pobiegłam w kapciach, żeby zapalić kadzidło i znicze na kilka dni. Z tego co zrobiłam zdałam sobie sprawę dopiero nad grobem. Tę historię większość z was pewnie pamięta, bo szokowała nawet mamy w żałobie.

Takich reakcji i absurdalnych wręcz zachowań  było wiele.  Wszystkie je przeżyłam, bez oceny, bez wyrzucania sobie, bez konfrontowania z jakąkolwiek „normą”. Zawsze uważałam, że to moje dziecko zmarło, tylko ja wiem co czuję, nikt nigdy nie stał w miejscu, w którym postawiło mnie życie i tylko ja mogę znaleźć dalszą drogę. Nikomu nie dałabym wtedy prawa, do oceny. Czułam, że trzeba przeżyć, nie odpychać, nie chować, nie okłamywać siebie. Płakać jak trzeba i tyle ile trzeba, krzyczeć, odpuszczać jak nic się nie chce, przeżywać stratę. A w chwilach, kiedy to jest możliwe, szukać, pytać, rozmawiać, próbować. Od mojego szaleńczego sprintu w kapciach minął rok, za dwa dni jest                01 listopada a ja....  

Już nie pobiegłabym na cmentarz. Wiem, że mojemu dziecku to nie jest potrzebne, tak samo jak nie potrzebuje tony plastiku, który zanosimy na groby. To symboliczne miejsce, w którym złożona jest urna, dzisiaj nie ma już z Olą wiele wspólnego. Jest raczej miejscem na refleksję, na spotkanie jej przyjaciół, na okazanie pamięci przez tych, którzy jeszcze są po tej stronie. Dlaczego miałabym się bać tego święta?

Po co mam „wkręcić sobie w głowę” że dzisiaj jest jakiś szczególny dzień? Dlatego, że ktoś zarządził dzień na zadumę i większy żal? Nie, to nie tak działa. Żal „odpala” we mnie wspomnienie, muzyka, zapach, obraz i dzieje się to w najmniej spodziewanych momentach. Przychodzi i odchodzi samo a ja już się tego nie boję. Nie chcę sobie świadomie tego żalu dokładać.

Patrząc wstecz, sama siebie nie poznaję. Czuję spokój, który do niedawna wydawał mi się niemożliwy.

Jeżeli jesteś na początku swojej drogi w żałobie, to pewnie będzie Ci bardzo trudno uwierzyć w to, co napisałam, ale ja kiedyś uwierzyłam innej mamie i to bardzo pomogło mi wstać.


A wy, jak sobie radzicie z takimi świętami?


Zapraszam do rozmowy  https://www.facebook.com/groups/649537065904161


piątek, 22 października 2021

ANTYDEPRESANTY ŚW. HILDEGARDY – czyli ciasteczka na nerwy rozedrgane

 


Koniec października jest trudny. Komercyjny świat reklamy, bombarduje z każdej strony, przypominając o zbliżającym się dniu Wszystkich Świętych. Nie służy refleksji i zadumie, służy zwiększeniu sprzedaży, a dla osób głęboko przeżywających stratę bliskiego człowieka, są dodatkowym źródłem bólu.

Znicze w telewizji, znicze w sklepach, znicze w gazetach, znicze w...lodówce.

Moją z trudem budowaną stabilność diabli biorą.

W głowie „odpala się cały film” od początku. Klatka po klatce, trudne emocje wracają, a mój stan zdecydowanie się pogarsza i to na długo przed nadchodzącym świętem.

Z każdej strony dochodzą do mnie opowieści innych ludzi, o ich wewnętrznym rozedrganiu, o tym że się boją, że mają gorsze dni, że naprawdę robi się ciężko.

Sprawy nie ułatwia krótki pochmurny dzień i długie ciągnące się wieczory.

Gorzej śpimy, gorzej się odżywiamy, tracimy motywację.

Wielu ponownie sięgnie po leki.

A gdyby tak spróbować inaczej?

Przez zupełnie „nieprzypadkowy przypadek” ( od pewnego czasu, przestałam wierzyć w jakąkolwiek przypadkowość) trafiłam, na historię średniowiecznej świętej. Przeczytałam, tylko dlatego, że moją uwagę przykuło jej imię – Hildegarda...

Nie czytam żywotów świętych, bo do Kościoła katolickiego, od śmierci Oli, bardzo mi już daleko, ale z mądrym człowiekiem rozmawiać i o mądrych ludziach czytać, bardzo lubię. Zafascynowała mnie święta, aż trudno było mi  uwierzyć, że takie poglądy i postrzeganie świata, były możliwe w średniowieczu. Dodatkowo, w  tych mrocznych czasach, reprezentowała je kobieta (!). 

Ale dzisiaj, nie o tym. 

Czytam tę historię i między wierszami pojawia się przepis na „ ciasteczka na nerwy” . Nieźle- myślę. Ciekawe, czy średniowieczne rozedrgane duszy bolączki były takie same?????

Szukam dalej i znajduję taki oto opis: 

"Te ciasteczka przepędzą wszelką gorycz z twojego serca, nadadzą pokój twemu usposobieniu, otworzą ci serce i pięć twoich zmysłów, sprawią że twój nastrój będzie pogodny, oczyszczą narządy zmysłów i zmniejszą w tobie wszelkie szkodliwe soki (noxi, mali, infirmi humores) oraz dostarczą twej krwi dobrego składu soków, sprawią, że będziesz sprawny, silny i wesoły” – św. Hildegarda z Bingen."

Sami oceńcie czy można nie chcieć spróbować?

Już samo wyobrażenie zapachu, który wypełni mój dom po zmieszaniu:

200g mąki orkiszowej

125g masła

70g cukru trzcinowego

100g zmielonych lub posiekanych obranych migdałów ( bez skórki)

1 łyżka zmielonego cynamonu

na czubek łyżki zmielonych goździków

na czubek łyżki zmielonej gałki muszkatołowej

1 jajko

szczypta soli

nie pozostawia mi wyboru, czy poczynić ten lek na ból duszy.

Pomoże – nie pomoże, na pewno nie zaszkodzi, jak mawiała moja babcia.

Spróbuję.

Wymieszam te składniki tak jak na kruche ciasto, włożę do lodówki na 15 minut, a później albo rozwałkuję i wytnę ciasteczka, albo zrobię małe kuleczki i spłaszczę w krążki tłuczkiem do mięsa          ( będą w kratkę ) :-)

180 stopni albo nawet 200 i za 20 minut przywitam ducha św. Hildegardy, która przetrwała w tym przepisie i aromacie ciasta przez ponad 1000 lat.


To wspólne pieczenie, to taki malutki sposób z naszego koszyczka, który wypróbowałyśmy w zeszłym roku piekąc pierniki na święta. 

Wtedy zrobiło się spokojniej, może ktoś  upiecze ze mną i tym razem?

Serdecznie zapraszam.

Gdyby ktoś zechciał podjąć to wyzwanie, to podzielcie się proszę opinią :-)

https://www.facebook.com/groups/649537065904161


( przepis zawiera proporcje na mała porcję )

czwartek, 21 października 2021

INSTRUKCJA OBSŁUGI - czyli o tym, jak się zachować?

 



Ostrożnie!

Nie rzucać!

Nie przewracać!

Uważać!

Zakłopotanie otoczenia, nieporadne próby maskowania swojej bezradności, w bezpośrednim kontakcie z osobą przeżywającą stratę, skłoniło mnie do kolejnych przemyśleń „na murku”.

Sama wielokrotnie doświadczyłam sytuacji, w których i ja i mój rozmówca, czuliśmy się niezręcznie.

Bywało tak, że zapadało kłopotliwe milczenie lub wręcz przeciwnie, padało wiele zbędnych słów, które nie niosły ze sobą żadnej treści.

Komunikaty w stylu „Będzie dobrze” „Musisz żyć, masz dla kogo” „Nie Ty jedna” „Już pora się ogarnąć” i kurtuazyjne „Wyrazy współczucia” nie ułatwiały mi utrzymania spokoju.

Wiem, że to nie jest niczyja wina. W świecie w którym zaklina się rzeczywistość, udając że śmierć nas nie dotyczy, nikt nas nie uczy, jak zachować się w takich sytuacjach. Wychowani w strachu przed śmiercią, nie chcemy nawet o niej myśleć, a co dopiero rozmawiać.

Bezpośredni kontakt z rozpaczą, bardziej nas przeraża, niż budzi współczucie. Lepiej unikać.

Dlaczego?

Przecież żałoba to nie jest choroba zakaźna, śmiercią się nie zarazisz, tak samo jak nie zarazisz się przeżywaniem straty. Za to, wiele mógłbyś się dowiedzieć i nauczyć. Byłoby jak znalazł, wtedy gdy nieuniknione, które zaklinasz, jednak trafi na Ciebie.

Co robić?

Co powiedzieć, albo czego nie mówić?

Jak się zachować?

Materia, z którą przyszło się zmierzyć, to bardzo krucha substancja, pęka i rozsypuje się na drobne kawałki, w najmniej spodziewanym momencie.

Czego najbardziej nie potrafiłam zaakceptować?

Kurtuazji, wymądrzania się, bezmyślności, obłudy. Lepiej powiedzieć:

Nie wiem jak się zachować?

Powiedz mi co mogę zrobić?

Pozwól mi usiąść obok i pobyć razem.

To było prawdziwe i miało dla mnie ogromną wartość. Wspólnie, w milczeniu wypalony papieros, z osobą na drugim końcu świata, znaczył więcej, niż te wszystkie: A jak się dzisiaj czujesz?

Takie pytania, nie służą niczemu, oprócz uspokojenia sumienia pytającego i chęci utrzymania rzeczywistości „pod kontrolą”. Jest tylko jedna „prawidłowa” odpowiedź: „I'm fine”

Co miałabym odpowiedzieć innego, wiedząc, że prawdziwa odpowiedź zupełnie Cię nie interesuje?

Nie wiesz jak, to zapytaj, strata nie odebrała mi rozumu, potrafię powiedzieć czego chcę, albo czego sobie nie życzę. Nie ustawiaj według własnych prawd objawionych, bo mnie one nie dotyczą, są Twoje. Jeżeli mówię, że nie chcę czegoś, to uszanuj to. Nie pouczaj, nie pocieszaj na siłę. Pozwól przeżyć. To moja żałoba i tylko ja wiem, jak to zrobić. Wszystkie swoje „Musisz” „Powinnaś” „Trzeba” zostaw dla siebie, jak musisz, to rób swoje, ale to co ja muszę, też sama wiem najlepiej.

Mów do mnie szeptem, nie oceniaj, nie wchodź z butami na moje podwórko, zaproszę Cię do mojego świata, wtedy gdy będę na to gotowa. Nie wymagam szczególnego traktowania, ale nie ciągnij mnie na siłę, w stronę swojej „normalności”. Po śmierci dziecka, już nic nie jest takie samo.

Bądź, bo bardzo tego potrzebuję, ale nie zachowuj się jak słoń w składzie porcelany. Nie oceniaj, nie krytykuj nie mów, że wiesz lepiej, bo nie wiesz.

Wszystko co przeżywam, jest normalne, nie ma patologicznego przeżywania, nie ma jednego wzorca, do którego mógłbyś mnie przyrównać, nie jestem wyprodukowana w fabryce gwoździ. Normą jest płacz, normą jest krzyk, normą jest śmiech i taniec tak samo, jak normalne jest, że mogę nie mieć ochoty na rozmowę, lub bardzo będę chciała wrócić do wspomnień. To może trwać rok, dwa, pięć, dziesięć i to też będzie normalne.

Trudne?

Większość „instrukcji obsługi”, na pierwszy rzut oka, wydaje się niezrozumiała, ale wystarczy przeczytać uważnie.

Jeżeli uznasz, że jednak wymagam od Ciebie zbyt wiele, to po prostu przejdź obok, Ty też nic nie musisz.

Co dorzucilibyście jeszcze do tej  „Instrukcji obsługi” człowieka w żałobie?


Zapraszam do rozmowy: https://www.facebook.com/groups/649537065904161

środa, 20 października 2021

UCIEKAJ, GDY MÓWIĄ : "NIE PŁACZ!"

 


Od niedawna, mogę już ze spokojem, przeczytać swoje wcześniejsze wpisy na blogu. Mogę delikatnie dotknąć i przyjrzeć się własnej żałobie, z takiej perspektywy, z jakiej przyglądamy się świeżo zabliźnionej ranie.

Czy dowiaduję się czegoś nowego?

Czy jest mi to potrzebne?

Uważam, że tak. „Dotykając” własnych przeżyć spokojnie, w sposób racjonalny, widzę więcej a refleksje przychodzą same. Jest ich wiele, ale jedna wydaje mi się szczególnie ważna. Przez prawie dwa lata, szukałam sposobu na znieczulenie bólu. Śmierć Oli dosłownie i w przenośni, przewróciła mnie na ziemię i odebrała oddech. Ból fizyczny i psychiczny był nie do opisania słowami. Jedyne czego chciałam, to żeby przynajmniej na chwilę przestało boleć. Niczego więcej, z tego początkowego okresu nie pamiętam. Histeryczne poszukiwanie sposobu, żeby poczuć odrobinę ulgi i spróbować wstać..... Napisałam wtedy, że szukam znieczulenia.... Jak zapewne, większość z was wie, nie brałam leków. Nie dlatego, że widzę w tym coś złego, uważam, że wszystko co może pomóc, jeżeli tylko uznamy że to metoda dla nas, jest dobre. Jeżeli jakikolwiek sposób wydaje się nam tym, którego potrzebujemy, to należy go spróbować. Ja nie chciałam. Po pierwsze bałam się, że tylko odłożą w czasie, to co nieuniknione. Przecież nie będę mogła brać ich do końca życia, a gdyby pomagały doraźnie, to zabrakłoby mi odwagi, żeby chcieć je odstawić. Po drugie, tak naprawdę, zupełnie nie wierzyłam w ich zbawienną moc. Po trzecie wydawało mi się, że musi być inny sposób. Nadmierne sięganie po tabletki „na wszystko”, w dzisiejszym świecie, zawsze budziło mój wewnętrzny sprzeciw. Nie ma plasterka na żałobę, nie ma leku na stratę, nie kupisz maści, żeby uleczyć duszę, której połową było Twoje dziecko. W przeżywaniu, nie ma drogi na skróty, nie możesz założyć, że za miesiąc, pół roku, rok samo przejdzie. Czas sam, też nie działa na naszą korzyść. Powiedzenie daj: sobie czas, ma sens o tyle, o ile nie czekamy biernie aż „samo przejdzie”. Dzisiaj wydaje mi się, że idąc wtedy, za swoim wewnętrznym głosem, zrobiłam dobrze. Przeżyłam żałobę. Uczciwie krok po kroku, wypłakałam każdą łzę, która była do wypłakania, wykrzyczałam żal i gniew, który przychodził. Nauczyłam się nie bać emocji, które wyskakiwały w najmniej spodziewanych momentach. Wszystkie sposoby, które tak skrzętnie zbierałam, w mojej dzisiejszej ocenie, nie są sposobami na znieczulenie bólu, tylko na jego łagodniejsze przeżycie. Przekonałam się jeszcze o jednym, jesteśmy silniejsi niż nam się wydaje, możemy unieść znacznie więcej, niż byśmy się spodziewali. Dlatego nie trzeba bać się emocji, nie trzeba na siłę ich chować, ani wypierać, bo schowane „wywalają” ze zdwojoną siłą. Trzeba sobie pozwolić na wszystko co przychodzi.

Pamiętam swoją radość w dniu, w którym Ola przyszła na świat, nikt nie wpadłby wtedy, na pomysł, żeby mi powiedzieć, że za bardzo się cieszę, albo za dużo uśmiecham. Dlaczego zatem miałabym chcieć leczyć swoje łzy?


Opowiedzcie o swoim płaczu, smutku, gniewie.....

Zapraszam do rozmowy https://www.facebook.com/groups/649537065904161

piątek, 8 października 2021

SUKIENKA DLA MAMY ŻAŁOBNEJ

 



Strojem dla „mamy ślubnej”, nazywa swoje projekty sukien dla mamy pani młodej, jedna z krakowskich kreatorek mody.

Piękne kobiety, piękne kreacje, a w tle jeden z ważniejszych dni w życiu mamy i jej dziecka.

Od dłuższego czasu, podglądam te piękne, idealnie dobrane stylizacje. Przyglądając im się, nie bez żalu, nie mogłam odeprzeć myśli o tym, jak wygląda współczesna „mama żałobna”? W dzisiejszym świecie, gdy czerń przestała być kolorem zastrzeżonym dla śmierci, czy istnieją jakieś zasady, albo społeczne oczekiwania, którym mama po stracie dziecka musi sprostać?

Jak bardzo trudne jest zwyczajne zadbanie o wygląd?

Mama, która przeżyła śmierć swojego dziecka, to starsza kobieta w czerni, w chustce na głowie, ktoś taki, kto stojąc przed szybą wystawową, nie widziałby w niej swojego odbicia. Człowiek na granicy życia i śmierci, skupiony na własnym cierpieniu, które wystawione jest na widok publiczny, właśnie poprzez to, jak ona wygląda. Taki miałam wzorzec wyryty w głowie przez lata. Nie poświęcałam temu żadnej uwagi, bo przecież, mnie to nie dotyczyło i nigdy nie miało spotkać.

Patrząc na dzisiejsze mamy, takie jak ja, zastanawiam się, ile wysiłku musiały włożyć, żeby wrócić do świata, bo ten świat nie chciał przystanąć i kazał wstawać.

Piękne, zadbane kobiety, często schowane za precyzyjnie wykonanym make-upem i ładnym ubraniem. Na pierwszy rzut oka, niczym nie różnią się od pozostałych ludzi na ulicy. Pracują, robią zakupy, sprzątają, zajmują się rodziną, bywa że się uśmiechają, można by powiedzieć „żyją normalnie”. Trudno zauważyć, ile kosztuje ta „normalność” i jaka ona jest naprawdę. Pamiętam swoje pierwsze wyjście do biura, po dwóch tygodniach od pogrzebu. Wtedy po raz pierwszy musiałam zwrócić uwagę na to jak wyglądam i..... nie wyglądałam. Było mi wszystko jedno. Przypominałam zombi i tak wychodziłam na ulicę, zupełnie nic sobie z tego nie robiąc. Nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Namalowanie kreski pod okiem zajęło mi wieczność. Trzęsły mi się ręce a spuchnięte od płaczu oczy, w żaden sposób nie chciały poddać się temu zabiegowi. Wszytko skończyło się kolejnym wybuchem płaczu i koniecznością zaczęcia wszystkiego od nowa. Zupełnie nie było dla mnie ważne, w co się ubiorę, więc nosiłam dwa czarne zestawy ubrań na zmianę. Otoczenie, dosyć szybko zaczęło „upominać się” o moją „normalność”. Uwagi, że może już za dużo tej czerni, że źle wyglądam, że trzeba żyć dalej, z jednej strony bardzo mnie denerwowały, ale myślę, że jednak mobilizowały. Wprawdzie, wtedy jeszcze nic z tym nie robiłam, ale ten głos odbijał się echem w mojej głowie i wracał. W końcu przyszedł maj, a z nim moje pragnienie, żeby ubrać kolorową sukienkę, żeby przestać wyglądać źle, wystawić buzię do słońca i zadbać o siebie tak po babsku, po prostu. Myślałam, że jestem już gotowa na zmianę i wtedy, okazało się, że bezpieczniej czułam się, gdy mój wygląd potwierdzał to, jak bardzo cierpię. Zmiana okazała się bardzo trudna, wprawdzie przestałam odbiegać od innych, ale miałam, związane z tym poczucie winy. Ta kolorowa sukienka niczym wyrzut sumienia, krzyczała: jak możesz myśleć o wyglądzie? Jak możesz układać włosy i chcieć uśmiechnąć się do lustra? To jest zdrada!

Mimo to nakładałam makijaż, czesałam włosy, prasowałam kolorowe ubrania. Świat uznał, że już wszystko ze mną w porządku i tak też było bezpiecznie, tylko makijaż czasami rozpływał się od łez w ukryciu. Urodę, jednak, zawsze można domalować a ludzie to kupią, bez mrugnięcia okiem.

Dzisiaj bardzo trudno mi ocenić, za którą „zasłoną” czułam się bezpieczniej?

Czego tak naprawdę potrzebowałam i co było lepsze?

Zastanawia mnie, czy byłabym gotowa na zmianę, gdyby nie to jak żyję, jaki jest dzisiejszy świat? Czy zmobilizowałabym się, gdybym nie musiała?

Czy to był efekt przeżywania żałoby, czy presji z zewnątrz?

Nie wiem.

Może ktoś z was zna odpowiedź?

Zapraszam do rozmowy https://www.facebook.com/groups/649537065904161



środa, 6 października 2021

KOLCE MI UROSŁY - MACIE SPOSÓB NA JEŻA?

 


Od prawie dwóch lat, opowiadam historię swojej żałoby po śmierci Oli. Uczciwie, bez kolorowania, przelewam na papier wszystkie emocje, które przychodziły. Pisałam o tym, jak sobie z nimi radziłam, albo nie radziłam. Od kilku tygodni mam odwagę, żeby przeczytać o tym z pozycji odbiorcy. Wspomnienia „dotykają” budzą refleksję, ale odświeżone pozwalają mi odnieść je do tego, co przeżywają inni. Więcej czytam, niż piszę i staram się spojrzeć na Panią Hydrę, z szerszej perspektywy. Byłam świadkiem, wielu zupełnie bezsensownych „konfliktów”, między ludźmi w żałobie. Niejednokrotnie otwierałam oczy, zdumiona tym, jak z bezchmurnego nieba zaczynają lecieć pioruny.

Przysiadłam na murku i zastanawiam się, czy ja też tak samo? Czy zdarzyło mi się wdać w zupełnie niepotrzebną dyskusję, albo zaatakować?

Pierwsza myśl: Nigdy w życiu!

A w głowie głos Wojtka: Agata! Nie ściemniaj! Siebie nie da się oszukać. Przypomnij sobie....

Szukam w głowie.... jest!

Przypominają mi się dyskusje o cierpieniu, w grupach ludzi wyznających wiarę katolicką. Koncepcja popatrzenia na siebie, jak na Matkę Boską, po stracie dziecka, zupełnie mi nie odpowiadała. Argument: „zostałaś wybrana” wtedy, gdy ja czułam się przeklęta, powodował we mnie furię. Omijałam, z szacunku do wiary i żałoby, ale zdarzało się, że ktoś bardzo nachalnie, wręcz prostacko, narzucał mi swój punkt widzenia i mimo próśb nie przestawał. Ostatecznie, najczęściej padał argument, że to kara za grzechy i kłopot gotowy. „Odpalał” się we mnie demon rozmowy, na racjonalne argumenty i..... szkoda słów. Nie jestem z tego dumna, ale tak właśnie było. Patrząc na to z dzisiejszej perspektywy, zastanawiam się, dlaczego tak reagowałam? To nie jest zgodne z moją naturą, ani z moimi zasadami i za każdym razem „wyło” we mnie jak syrena alarmowa, a jednak taka była moja reakcja. Dlaczego?

Do głowy przychodzi mi jeż. Takie miłe, sympatyczne zwierzątko, które w sytuacji zagrożenia zwija się w kłębek i trzęsie, żeby jego kolce mocniej raniły. Zdałam sobie sprawę, że wyrosły mi takie kolce, żeby obronić tego człowieka we mnie, który usiłuje pozbierać resztki siebie z ziemi i coś z nich ulepić. Trauma wyostrza reakcję na niebezpieczeństwo, krzywi obraz i nakłada nasze wyobrażenie o intencjach innych ludzi. Bardzo łatwo zareagować na pozornie neutralne słowo. Większość z was wie, jak działa na mnie komunikat „musisz” „wszyscy powinni” „weź się ogarnij”.

Ludzie, którzy to mówią, najczęściej nie mają żadnych złych zamiarów, nie zdają sobie sprawy, nie potrafią, myślą że tak jest dobrze. Tylko co z tego, jak ja już dawno zwinęłam się w kłębek, trzęsę kolcami i nie potrafię racjonalnie ocenić sytuacji? 

Sytuacja robi się jeszcze trudniejsza, gdy na swojej drodze trafiam, na takiego samego "jeża" jak ja. Nietrudno sobie wyobrazić, co dzieje się w nas przy takim spotkaniu, na źle zinterpretowanym gruncie. Przecież przychodzimy do tych grup po wsparcie, po zrozumienie, po pomoc. Nie chcemy dokładać sobie bólu, nie chcemy ranić innych, nasze intencje są dobre a mimo to dochodzi do takich sytuacji.

Żałoba to całe spektrum emocji, smutek, żal, gniew, złość były dla mnie oczywiste, ale teraz, widzę jeszcze strach i panikę. To one robią największy „hałas” tam, gdzie powinna być cisza.

To one wybijają w nas, wszystkimi zaworami bezpieczeństwa. Bywają przykre i zupełnie niezrozumiałe dla innych a rozpędzone trudno zatrzymać. Później, gdy kurz opada, czujemy się z tym źle, jest nam przykro, staramy się to wszystko zamieść pod dywan i jak najszybciej zapomnieć, ale one zamieść się nie dają i przy najbliższej okazji znowu pokażą co potrafią. 

Nie chcę być jeżem :-)

Nauczę się,  „przytulać” swój strach, chować kolce i ugłaskam jeża w sobie, a Ty? 

Spróbujesz ze mną?

Zapraszam do rozmowy https://www.facebook.com/groups/649537065904161

Zdarza wam się pokazać kolce?


sobota, 2 października 2021

TELEFON DO NIEBA

 


Chciałabym wykonać jedno połączenie telefoniczne do nieba, ale nie byłaby to rozmowa z Olą. Dzisiaj nie potrzebujemy już rozmów, 19 lat to bardzo mało, ale też wystarczająco dużo, żeby zdążyć powiedzieć sobie to, co naprawdę jest ważne. Ona wie i ja wiem. Jeżeli, jest jakieś „tam”, po drugiej stronie, to śmierć niczego zmienić nie mogła. Jest za mała w konfrontacji z miłością. Czytając o pomyśle rozmów na wietrze, przyszła mi do głowy zupełnie inna myśl. Dzisiaj, chciałabym zadzwonić.... „do nieba”. Chciałabym porozmawiać z siłą wyższą, jakkolwiek ją nazwiesz, nieważne, czy to wszechświat, Bóg, los, przeznaczenie. Ja chciałabym zapytać: w jakim celu, tak bardzo mnie doświadcza? Po co mi ta siła, która mnie wydaje się największym przekleństwem? Wolałabym dłużej nie zgadywać, którą ścieżkę wybrać, bo jak widać te wybory nie wychodzą mi najlepiej. Więc jeżeli, coś lub ktoś postanowił zrobić ze mnie siłaczkę, to niech ja się dowiem, po co mi to?

Ola odeszła zbyt szybko, nie chcę myśleć, że to nie miało sensu. Nie chcę postrzegać siebie jako nic nieznaczącego pionka na szachownicy, na której, jakiś oszalały gnom, rozgrywa coś bez sensu.

Wychowano mnie w wierze katolickiej, którą do śmierci Oli, przyjmowałam z dobrodziejstwem inwentarza. „Bój się Boga” jasno określało rozgrywającego tę partię. Srogi, surowy, ale sprawiedliwy. Taki miał być. Dzisiaj wiem, że nie ma takiego Boga. Za dobro nie ma nagród, zło najczęściej pozostaje bezkarne. Jednak nie umiem, nie wierzyć w nic. Więc, jeżeli ktoś ma na to wszystko jakiś plan, to ja bardzo chciałabym zapytać, czy mogę już wrócić do „ustawień fabrycznych” ? Czy mogę zakopać tę siłę głęboko pod ziemią, albo komuś ofiarować, oddać na wymianie, sprzedać, lub cokolwiek innego z nią zrobić. Czy mogę się jej pozbyć, bo nie będzie mi już potrzebna i czy mogę wreszcie być i żyć.        I cieszyć się i marzyć i nie nieść na barkach połowy świata. Nauczyć się wreszcie poprosić o pomoc i...... odpocząć. Pozwolić sobie na: nie wiem, nie umiem, nie dam rady, nie chcę. Zobaczyć w sobie nie tylko siłę. I robić to wszystko, bez obaw. Nie chcę przez resztę życia kiwać się jak Wańka- wstańka, przewracana dla zabawy. Więc gdyby można przeprowadzić „na wietrze” rozmowę z niebem, to ja bardzo chciałabym pogadać. Kiedyś zapytałabym: dlaczego? Dzisiaj już nie.

A Ty o co zapytałbyś "niebo"?

Zapraszam do rozmowy https://www.facebook.com/groups/649537065904161