sobota, 12 lutego 2022

„ZRÓB KOMUŚ DOBRY DZIEŃ” - czyli znowu o znakach, albo o potędze dobrej intencji.

 

„Słowa są niczyje i są wielorazowego użytku” mówi moje dziecko, w filmie Interiekcja. Są takie cytaty, które ktoś napisał za nas. „Zrób komuś dobry dzień” - zasłyszane nie wiem gdzie i nie wiem kiedy, jest dla mnie, takim zdaniem. O tym, jak mnoży się dobro, od śmierci Oli przekonałam się wielokrotnie. Dawałam okruszek, a w zamian dostawałam lek na całe zło i siłę do dalszej drogi. Wielu ludzi, wiele sytuacji, setki rozmów i gestów skierowanych w moją stronę. Dzięki nim, jestem dzisiaj w zupełnie innym, spokojnym miejscu. Staram się oddać to światu, ale za każdym razem, wraca, coraz większe. Nie jest oczywiste, wymaga uwagi i umiejętności przyjęcia w rzeczach zwykłych, które gdy się nad nimi pochylamy, okazują się wyjątkowe.

W takich chwilach, zawsze czułam radość, spokój i wdzięczność. Malowały się obrazy, do których sięgałam, zawsze wtedy, gdy robiło się ciemniej.

Za wszystkie, byłam zawsze ogromnie wdzięczna. Zostawały we mnie i dzisiaj mam już całkiem sporą „galerię”.

Ogromną rolę, w kolorowaniu mojego, nowego życia, odgrywają młodzi ludzie, którzy stali się jego częścią, dzięki Oli. Zawsze przywracali właściwy porządek rzeczy, w mojej głowie, o czym pisałam już wile razy.

Ostatnie dni, były dla mnie trudne, życie toczy się dalej i mocno trzyma się zasady, żeby mój wózek, był odpowiednio obciążony. Niedogodności losu, bardzo sprzyjają spadkowi nastroju.

W kiepskim nastroju, dobrego życia budować się nie da. Więc nie buduję, bezmyślnie scrolluję Instagram i trafiam na relację, jednej z przyjaciółek Oli. Dziewczyna wystawia na sprzedaż książkę. Młoda, uzdolniona artystka, sprzedaje książkę, pisząc, że się kurzy. Bez zastanowienia składam ofertę kupna, nie zastanawiając się nad tym, co kupuję. W mojej głowie, jest jeden scenariusz, młodym artystom, teraz nie jest lekko, pieniędzy, nigdy nie za wiele. Książka, na szczęście, jeszcze jest do kupienia, i jest moja. Po dokonaniu zakupu, dociera do mnie, że mam imieniny i fajnie jest „dopisać sobie” do tego teorię, że to będzie prezent od Wojtka. Nie możemy skoordynować spotkania i ostatecznie ustalamy, że książka będzie na mnie czekać, w jednej z krakowskich kawiarni. Z Patrycją, bo o niej mowa, już po śmierci Oli, zupełnie przypadkowo, połączył mnie zachwyt twórczością Beksińskiego. Ona wie, jakie wrażenie, zrobił na mnie jeden z obrazów, który opisałam później na blogu. W piątkowy wieczór dostaję wiadomość, że podpisana torba z „Kocyka”, czeka na mnie w umówionym miejscu. Jest jeszcze dopisek: „Dorzuciłam drobiazg. Trochę podniszczony, przeżył parę przeprowadzek, ale nie mogłam się powstrzymać. Wiem, że ma trafić właśnie do Ciebie”. Nie mam odwagi zapytać, co to? Rano idę do kawiarni, w której nigdy wcześniej nie byłam. Wchodzę...... i przenoszę się w świat Oli, czuję się jakbym weszła do niej, do domu. Wystrój, muzyka, klimat, ludzie, wszystko jest takie jak „wtedy”, jak „kiedyś”. Podchodzę do baru, proszę o torbę z „Kocyka” dla Agaty, zamawiam kawę i drożdżówkę ( nie mam pojęcia, skąd pomysł, na drożdżówkę, której nie jadam) i czuję, że chcę tu zostać, na chwilę, chcę tu być. To wcale mnie nie boli, to mnie wzrusza do głębi serca, ale wzrusza ciepło, wzrusza dobrze. Mogę już „dotknąć” na nowo świata Oli, który zdawał się zniknąć bezpowrotnie. Mogę zrobić coś, co wydawało mi się zupełnie niemożliwe. Nie rozsypuję się na małe kawałki, nie cierpię, uśmiecham się do wspomnień. Daję sobie chwilę na bycie i przeżywanie, aż w końcu sięgam do torby. Wyjmuję książkę, którą, jak się później okazuje, ktoś napisał za mnie.....”Małe końce świata” Justyny Mazur. W torbie jest jeszcze spory rulon. Wyjmuję z tuby i rozwijam plakat z „moim obrazem”. Plakat, który wisiał na ścianach, wszystkich wynajmowanych pokoi, plakat, który prawdopodobnie pamięta, mieszkanie, w którym dziewczyny mieszkały razem, a przede wszystkim plakat, który jest bardzo dla kogoś ważny.  Ten Ktoś, mając niewiele, zdejmuje ze ściany, coś dla siebie cennego i obdarowuje tym mnie. Ja się poczułam tak, jakbym dostała skarb, coś nieprzeliczalnego, na żadne pieniądze, kawałek serca tej młodej dziewczyny. Myślę, że oryginał tego obrazu, nie zrobiłby na mnie takiego wrażenia. Po dłuższym czasie, wyszłam na zalaną słońcem ulicę i spacerem przeszłam pół miasta, uśmiechając się, do spotkanych ludzi. Uśmiech jest bardziej zaraźliwy, niż wszystkie wirusy świata. Nie wiem czy to był znak, czy to potęga dobrych intencji, czy może ja, nauczyłam się już, dostrzegać piękno życia, w zwykłych rzeczach. Niech każdy wybierze co chce a ja, tak sobie jeszcze z tym zostanę, zanim przepłynie...

Cała ta historia, to jak dotykanie zabliźnionej rany, żeby sprawdzić czy już nie boli. Gdy rana jest świeża, to nie należy jej dotykać, nie trzeba rozdrapywać od nowa. Później dotykamy delikatnie, powolutku, tylko tyle ile można, aż w końcu przychodzi taki dzień jak dzisiaj i już wiemy, że można dotknąć bez obaw.

I kto tu komu pomógł? Ile razy zadam sobie jeszcze to pytanie, w takich sytuacjach?


Zapraszam do rozmowy https://www.facebook.com/groups/649537065904161




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.